Od kilkunastu dni w Burundi, niewielkim środkowoafrykańskim państewku liczącym 10 milionów mieszkańców, mają miejsce zamieszki przeciwko urzędującemu prezydentowi Pierre’owi Nkurunziza. Powodem wrogich wystąpień jest decyzja obecnej głowy państwa o starcie w nadchodzących wyborach prezydenckich. Wygrana oznaczałaby trzecią kadencję z rzędu. Zdaniem opinii publicznej oraz opozycji będzie to naruszenie konstytucji. Ustawa zasadnicza znowelizowana w ramach pokojowego porozumienia z Aruszy zawartego w 2000 r., wprowadzającego ustrój demokratyczny w Burundi, pozwala bowiem prezydentowi tylko na jedną reelekcję.
29 kwietnia br. do burundyjskiego Sądu Konstytucyjnego wpłynął więc senacki wniosek o zbadanie, czy w świetle obowiązującej konstytucji prezydent może ponownie kandydować w wyborach. Orzeczenie miało zakończyć toczący się spór, w rzeczywistości jednak zaostrzyło sytuację. 5 maja Sąd przychylił się do opinii zwolenników prezydenta, którzy stwierdzili, iż pierwsza kadencja nie powinna być uwzględniania. Zgodnie z dawniejszym stanem prawnym Nkurunziza został wybrany głową państwa po raz pierwszy w wyniku wyboru dokonanego przez Parlament. Obecnie konstytucja Burundi przewiduje, że prezydent jest wybierany w wyborach powszechnych. Zdaniem Sądu taka regulacja pozwala Nkurunzizie ponownie ubiegać się o urząd prezydencki.
Jeszcze przed wydaniem wyroku powszechnie kwestionowano niezależność Sądu Konstytucyjnego. Również sam prezydent sprawia wrażenie, jakby sam miał wątpliwości co do dopuszczalności swojego startu w wyborach, gdyż potępiając zamieszki, stwierdził, że tam, gdzie ludzie zmieniają rządy siłą, sytuacja staje się jeszcze gorsza niż status quo. W odpowiedzi na wezwanie Stanów Zjednoczonych do rezygnacji z kandydowania, odrzekł, że nie zamierza startować w czwartych wyborach. Jego wypowiedzi świadczą o przekonaniu, że zwycięstwo w najbliższych wyborach ma już w kieszeni.
zespół francuski/ek